szumiały cicho, a z dołu dochodził szmer morza — śpiącego olbrzyma oddech przytłumiony.
Księżyc stał już wysoko na niebie. Srebrne blaski wciskały się przez wszystkie szczeliny lasu i kładły na mchy i paprocie jasne smugi. Długie cienie przypięły się do stóp drzew, krzyżując się, tłocząc, przesuwając razem z gwiazdą nocną.
Teodoryk wsłuchiwał się uchem barbarzyńcy, wychowanego na łonie przyrody, w szum lasu. Ten szum mówił do niego językiem zrozumiałym, wnikał do jego duszy dziewiczej i budził w niej wspomnienia dalekiej młodości.
W takie noce miesięczne brał on nieraz udział w nabożeństwach pogańskich, wpatrzony z kornem uwielbieniem w kapłankę, która składała ofiary bogom jego lat dziecięcych. Nauka Chrystusowa rozproszyła w jego głowie mroki wiary germańskiej, lecz nie wytrzebiła z serca zabobonnej czci dla służebnic ołtarzów, jakiekolwiekby one były.
Bez radości więził Teodoryk Faustę. Od chwili, kiedy ją porwał, czuł na swojem sumieniu ciężar spełnionego świętokradztwa. Czynił, co mu Fabricyusz rozkazał, lecz pragnął, by go jaki wypadek uwolnił od występnej wierności.
Fausta groziła mu klątwą kapłanki. Gdyby na jego siwe włosy spadł ten grom straszliwy, nie miałby spokoju po śmierci...
Teodoryk wierzył jeszcze w zemstę bogów pogańskich. Zbyt świeże było jego nawrócenie, aby mogło w nim stłumić trwogi i przesądy, odziedziczone po szeregu pokoleń.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/130
Ta strona została przepisana.