Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/135

Ta strona została przepisana.

Szarpany wątpliwościami, których nie umiał rozwiązać i uśmierzyć, przychodził Fabricyusz codziennie pod wieczór do bazyliki lateraneńskiej i wpatrywał się w wizerunek Zbawiciela, w nadziei, że z krzyża spłynie na niego prawda i wróci równowagę jego duszy rozkołysanej.
Chrystus, rozpięty na drzewie hańby, odpowiadał wyraźnie na jego nieme zapytanie, potwierdzał przykazania miłości i przebaczenia świętych ksiąg, lecz jego młoda gwałtowność, nie złamana jeszcze boleścią życia, nie rozumiała tej słodkiej mowy, przesiąkłej łzami. Tyle tylko czuł, że między zasadami wiary, do których się chciał stosować, a jego czynami — nie było zgody. Wszakże napominał go już biskup Syrycyusz, a komes Walens nie pochwalał jego gorliwości.
W obszernym gmachu było prawie zupełnie pusto. Gdzie niegdzie tylko, przytuleni do filarów, składali wierni troski swoje w ręce Boga dobroci i miłosierdzia.
Cienie wieczoru wypełniły nawę, złagodziwszy rażącą białość nagich ścian i filarów. Cisza katakumb wiała w największym kościele rzymskim.
Fabricyusz, wyczerpany usilnem rozmyślaniem, złożył głowę na zimnym marmurze. Zdawało mu się, że jakiś ogromny ciężar spuszcza się na niego z góry, tłoczy go, wpycha w ziemię.
Coś chwiało się w nim, rysowało, zapadało.
Niepokój, który odbierał jego woli sprężystość, zaczął go niecierpliwić. Jego temperament żołnierski nie znosił rozterki wewnętrznej.