Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Trawiony kłótnią sprzecznych, znoszących się nawzajem pytań, szukał w myśli kogoś, coby go wyprowadził z tego labiryntu wątpliwości. Biskup Sycyryusz potępiłby jego bezwzględność. Wiedział, że nie znajdzie u arcykapłana chrześcian ucha pobłażliwego. Jedyny Ambrozyusz, nietylko mąż świątobliwy, biegły w zakonie, lecz także wielki budowniczy Kościoła, odczuje i wytłómaczy gwałtowność wojownika. I on, pogromca imperatora, umiał być stanowczym.
— Pojadę natychmiast do Medyolanu — postanowił Fabricyusz. Niech Ambrozyusz wróci mojej duszy spokój.
Podniósł się z kolan i opuścił bazylikę.
Przed swoim domem, na Palatynie, zastał obcą ektykę[1]. Liktorowie gawędzili z żołnierzami. Jakiś dostojnik przybył do niego w gościnę.
Skinął na odźwiernego.
— Czyja to lektyka? — zapytał.
— Prefekt Flawianus czeka na Twoją Znakomitość — odpowiedział sługa.
Flawianus?... Fabricyusz zasępił się. Prefekt pretoryum nie szukał nigdy jego towarzystwa. Gdy go sprawy rządowe zmuszały do porozumienia się z wojewodą Italii, czynił to zawsze przez swoich pisarzów. Czyby najwyższy sędzia zachodniej prefektury przychodził upomnieć się o Simonidesa?
I znów widział Fabricyusz siną, wykrzywioną twarz Greka, słyszał jogo charkot przedśmiertny.
— Czy prefekt czeka długo? — zapytał.

— Przybył przed godziną.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – lektykę.