Fabricyusz patrzał prosto w twarz prefekta ze spokojem odważnego żołnierza, któremu wielkie niebezpieczeństwo wraca przytomność.
Flawianus mówił:
— Mógłbym stanąć na głównym rynku i rzucić ludowi nazwisko świętokradcy. Lud rzymski zabiłby go kijami, jak psa wściekłego. Mógłbym zawezwać pomocy wojska. Dowódcy załogi rzymskiej oddaliby w moje ręce winowajcę, choćby nim był ich wojewoda. Czy mnie rozumiesz, wojewodo Italii?
Tytuł Fabricyusza podkreślił głosem podniesionym.
— Rozumiem mowę rzymską — odpowiedział Fabricyusz obojętnie.
— Tłumom nie rzucę nazwiska świętokradcy, bo nie chcę, aby się Teodozyusz mścił na ludzie rzymskim za jego gniew sprawiedliwy, lecz jeśli Fausta Auzonia nie wróci w przeciągu dni dwudziestu do Atrium Westy, każę ciebie, wojewodo Italii, okuć twoim trybunom w kajdany i odstawić do obozu Arbogasta.
Rzekłszy to, opuścił Flawianus salę.
Długo stał Fabricyusz na miejscu, na którem go prefekt zostawił.
Przed jednym tylko człowiekiem drżała jego młoda odwaga. Za nic w świecie nie chciałby stanąć przed obliczem Arbogasta. Chociaż, jako stronnik Walentyniana, nie uznawał uroszczeń króla Franków, miał mimo to dla niego cześć żołnierza, uwielbiającego wodza, posiwiałego w bojach zwycięskich.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/140
Ta strona została przepisana.