Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/142

Ta strona została przepisana.

kiej. Koniuszemu powiedz, że jedziemy do obozu, do Ostyi.
Przypiął miecz, zatknął za pas sztylet i udał się do swojej pracowni; wziął ze stołu tabliczkę woskowanej, napisał drżącą ręką kilka słów, przyczepił pieczęć województwa Italii. Dokumentem tym powierzał komendę nad legionami na czas swojej nieobecności dowódcy załogi palatyńskiej.
Załatwiwszy się z zastępstwem swojego urzędu, wpadł do sypialni. Włożył na siebie ciepłą tunikę, zarzucił płaszcz z kapturem, zabrał duży worek skórzany, napełniony złotem.
Wyszedł przed dom. Koni jeszcze nie było... Pobiegł do stajni, złajał służbę, ubrał sam swojego ogiera.
Tak się spieszył, że mu wszystko z rąk leciało.
Nie było ani chwili do stracenia. Flawianus mógł się rozmyślić, mógł wezwać pogan do zemsty.
W kwadrans potem pędził Fabricyusz drogą flamińską.
Uciekał z miasta, które przyszedł upokorzyć, uciekał nocą, bez świty wojewody, jak banita, przeklęty przez naród i prawo.
Nie żegnało go ani jedno serce życzliwe.
Pochylony na koniu, pruł ciemności nocne, owiany rojem czarnych myśli. Nie zdeptał pogan, nie zburzył ich świątyń, zdradził zaufanie imperatora, zamordował chrześcianina...
Od strony Rzymu szedł za nim świst wichru, a jemu zdawało się, iż ściga go szyderski śmiech tłumów — śmiech obelżywy, urągający.