Ogier hiszpański szedł, jakby odczuwał niecierpliwość pana, a Fabricyusz naglił go ciągle do pośpiechu.
Głucho rozlegał się w ciszy nocnej tętent cwałujących koni. Od czasu do czasu rozbrzmiewał podniesiony głos Fabricyusza, który ostrzegał podróżnych:
— Z drogi, z drogi!
Mieszkańcy Italii, przywykli do szalonego biegu kuryerów rządowych, usuwali się na stronę, nie dziwiąc się rozpędzonym jeźdźcom.
Im większa przestrzeń dzieliła Fabricyusza od Rzymu, tem dłuższym wydawał mu się czas, który stał pomiędzy nim a Faustą.
Niepotrzebnie przeraził się domysłami Juliusza. Bo teraz, kiedy rozważył spokojnie słowa Flawiana, wiedział, że były to tylko domysły. Gdyby Rzymianie znali kryjówkę swojej kapłanki, odebraliby ją sami bez jego pośrednictwa. Prefekt badał go, chciał podejść, wydobyć z niego tajemnicę...
Choćby nawet Juliusz wpadł rzeczywiście na trop Fausty, nie pozwoliłby sobie Teodoryk wydrzeć skarbu drogiego. Miał przecież przy sobie dziesięciu walecznych Allemanów.
Fabricyusz przycisnął ręce do piersi, jakby kogoś tulił.
— Nie oddam cię nikomu — mówił szeptem. — Nikt nie będzie całował twoich ust, obejmował twojego boskiego ciała, upajał się twoim głosem. Należysz do mnie. Zdobyłem sobie ciebie.
A wicher śmiał się w gałęziach drzew przydrożnych śmiechem urągliwym.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/144
Ta strona została przepisana.