Ten śmiech drażnił Fabricyusza.
Wychowany, jak Teodoryk, w lasach i w obozie, obcując od lat najwcześniejszych z przyrodą, wierzył on w ścisły związek pomiędzy człowiekiem a jego otoczeniem.
Ktoś — nieznani demonowie — zazdrościł mu szczęścia.
— Ona należy do mnie! — zawołał z gniewem, jakby komuś odpowiadał.
Wicher wzmagał się, rósł, przeciągał nad drogą z sykiem jadowitej gadziny.
Fabricyusz podniósł pięść do góry.
— Drwię sobie z waszej złości!
Wiatr porwał jego głos, rozwiał go, wchłonął w siebie i śmiał się znów śmiechem szyderskim.
∗
∗ ∗ |
Biskup Ambrozyusz siadał do lektyki z zamiarem udania się do miejskiego szpitala, kiedy się przed jego pałacem medyolańskim zatrzymało dwóch jeźdzców.
Jeden z nich zeskoczył z konia, rzucił towarzyszowi cugle i odezwał się, schylając głowę z pokorą:
— Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, powiernik imperatora Walentyniana, przybywa do twojej mądrości i dobroci z duszą, pełną niepokoju.
Ciekawem spojrzeniem obrzucił biskup urodziwą postać wojewody. Zrobiła snać na nim dobre wrażenie, bo uśmiechnął się życzliwie.
— Z Rzymu jedziesz? — zapytał.