— Pędziłem bez wytchnienia z tego gniazda zabobonów pogańskich, aby złożyć u stóp twoich ciężar, który przerósł moje siły. Zdejm go ze mnie, ojcze świątobliwy.
— Jesteś znużony daleką drogą. Spocznij nasamprzód.
— Mądre słowa twoje będą mi najsłodszym spoczynkiem — odpowiedział Fabricyusz.
Ambrozyusz kazał lektyce zaczekać.
— Chodź za mną — rzekł głosem łagodnym.
W pałacu, w pracowni swojej, usiadł za stołem, zarzuconym księgami i wskazał gościowi duże krzesło dębowe.
Lecz Fabricyusz rzucił się przed nim na kolana.
— Bądź pobłażliwym dla mojej młodości, ojcze świątobliwy — prosił.
— Mów bez obawy — zachęcał go Ambrozyusz. — Nasz Pan, Jezus Chrystus, przyszedł na ten świat, aby odkupić grzechy rodu człowieczego. Nie odtrąca On od siebie nikogo. Wiadomo ci, że przebaczył na Golgocie nawet łotrowi, który odwołał się z wiarą do Jego boskiego miłosierdzia.
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoni i słuchał.
Fabricyusz mówił.
Szybko, głosem zdyszanym, zdaniami urwanemi, jakby się obawiał, że go odwaga opuści, opowiedział swoją miłość do Fausty i zabójstwo Simonidesa. Kiedy skończył, podniósł na Ambrozyusza wzrok niepewny.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/146
Ta strona została przepisana.