do Jego światłości i obmyć się w jej promieniach oczyszczających.
Fabricyusz pochłaniał słowa Ambrozyusza. Nie wszystko, co biskup mówił, przekonywało jego gwałtowne serce barbarzyńcy, które uwielbiało siłę, odwagę i stanowczość, a gardziło słabością i podstępem. Chytry Grek, plugawy gad, pełzający w błocie, miałby być przed Bogiem równy jemu, nieustraszonemu wyznawcy wiary prawdziwej? Ten nędznik nie zginąłby w razie potrzeby dla Chrystusa, a on zacisnąłby szyszak na oczy i poszedłby za głosem swojego Pana w ogień, na dno morza, do piekła — wszędzie, gdzieby mu Stwórca świata kazał.
Jedno tylko odczuł głęboko. Simonides należał tak samo, jak on, do owczarni Chrystusa i dlatego miał prawo do pobłażliwości współwyznawcy. Powinien go był uwięzić, oddać pod straż Teodoryka, zamknąć mu usta szkodliwe... Zabijając go, odjął mu możność pogodzenia się z Bogiem.
Ucałował ręce biskupa i mówił ze skruchą:
— Zgrzeszyłem, ojcze świątobliwy. Powiedz, co mam uczynić, aby przebłagać Dobrego Pasterza.
— Zawiniłeś ciężko — odpowiedział Ambrozyusz — lecz miłosierdzie naszego Pana, które przebaczyło łotrowi i cudzołożnicy i lituje się nad wszelką słabością ludzką, wróci cię do łaski Swojej, jeśli okupisz grzech szczerą pokutą.
— Dobra i kojąca jest twoja mądrość — zawołał Fabricyusz z radością.
— Zgrzeszyłeś gwałtownością i pychą — zmażesz grzech łagodnością i pokorą. Włożysz na siebie suknię pokutniczą, posypiesz głowę popiołem
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/148
Ta strona została przepisana.