nika Chrystusa, a on miałby się opierać? Czemże on był w porównaniu z Teodozyuszem? Dla miłości Boga i dla spokoju własnego sumienia powinien się upokorzyć. Ambrozyusz znał lepiej od niego drogi, prowadzące do łask Zbawiciela.
Westchnął, podniósł się z kolan i rzekł:
— Wierzę, iż wola Twojej Świątobliwości jest wolą Boga. Uczynię, co rozkazujesz; przedtem jednak udam się do Wedyancyi, aby zabezpieczyć schronisko Fausty Auzonii.
Chciał odejść, lecz biskup zatrzymał go, mówiąc.
— Do willi swojej w górach Wedyancyi nie pojedziesz, Fausty Auzonii nie będziesz widział.
Fabricyusz zwrócił na niego oczy zdziwione.
— Ojcze! — szepnął.
— Do Wedyancyi poślesz rozkaz, aby twoja służba uwolniła niezwłocznie kapłankę Westy — mówił Ambrozyusz zawsze tym samym spokojnym, łagodnym głosem.
— To być nie może! — zawołał Fabricyusz gwałtownie. — Przez nią splamiłem ręce krwią Simonidesa; dla niej rzuciłem miasto, które laska imperatora powierzyła mojej opiece. Ona jedna została mi z walki przegranej. Jej miłość osłodzi mi słuszny gniew Jego Wieczności. Miej litość nad mojem sercem, ojcze świątobliwy.
— Jeśli jesteś posłusznym synem Chrystusa, wypłoszysz ze swoich myśli obraz Fausty Auzonii.
— Nie stanie się to nigdy, nigdy... Chrystus nie nazwał miłości grzechem.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/151
Ta strona została przepisana.