Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Fabricyusz rzucił się w tył, jakby go miecz w samą pierś uderzył. Przerażonym wzrokiem patrzał na biskupa, który stał wyprostowany z ręką podniesioną.
Nie był to już łagodny kapłan, upominający z dobrocią ojca marnotrawnego syna. Książe Kościoła, pewny swojej siły, patrycyusz rzymski rozkazywał podwładnemu.
Szczupła postać Ambrozyusza zdawała się rosnąć, rysy jego uduchowionej twarzy zwarły się, zaostrzyły.
— Oddal się i pamiętaj, że oko moje będzie odtąd śledziło twoje kroki.
Głos jego był szorstki, jak wówczas, kiedy uśmierzał niezgodę gminy komeńskiej.
Złamany, opuścił Fabricyusz pracownię biskupa. W przedsionku pałacu upadł na ławę i ukrył twarz w dłoniach.
Zamknięcie kościołów równało się wykluczeniu ze społeczności chrześciańskiej, oddawało nieposłusznego na pogardę wszystkich współwyznawców.
Ciemności rozpaczy ogarnęły duszę Fabricyusza. Zawiodła go ostatnia nadzieja. Wielki budowniczy Kościoła, zamiast go utulić, pocieszyć, zmiażdżył go groźbą straszliwą.
Siedział pogrążony w niemem osłupieniu. W jego mózgu krzyżowały się myśli, to trwożliwe, to gwałtowne, uległe i buntownicze: chrześcianin korzył się przed powagą Ambrozyusza, barbarzyniec, żołnierz podburzał do oporu.