Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/159

Ta strona została przepisana.

śniejszy, aż zmienił się w skargę. Równocześnie podniósł się od strony morza wiatr, przebiegł nad wierzchołkami pagórków, nachylił jodły, zatrząsł dębami, pochwycił lament psa i rozrzucił go szeroko w dolinie.
Zdawało się, że niezliczone głosy płaczą wokoło.
Teodoryk żegnał się, tuląc się do skały. Zabobonną duszę syna lasów ogarnęła trwoga. On słyszał w tych jękach, podawanych górze przez górę, zmieszanych z tchnieniem wichru, wołanie istot innego świata: nie pies wył, lecz wzywały go duchy przodków.
Osunął się na kolana, rzucił się twarzą na ziemię i obejmował żywicielkę człowieka serdecznym uściskiem.
— Bądź mi lekkiem posłaniem, nie wzgardź mojemi prochami — prosił. — Rąk nie splamiłem krwią niewinną, sumienia krzywdą ubogiego, serca zdradą wodza i pana...
Wtem doszedł go szelest, znany żołnierzowi. Jacyś jeźdźcy zbliżali się do willi.
Podniósł się szybko i gwizdnął. Gdy na znak ten nadbiegli Allemanowie, ustawił ich pod skałami, zaś sam wysunął się naprzód i słuchał.
Jego ucho odróżniało wyraźnie stąpanie koni i chrzęst zbroi. Jeźdźcy posuwali się wolno, zmierzając wprost na kryjówkę Fausty.
Teodoryk dobył miecza i zawołał:
— Kto tam?
Z ciemności odpowiedziano mu:
— Witaj, stary!
Zdziwił się. Był to głos wojewody.