Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— To wy, panie? — zapytał.
Z czarnej otchłani wynurzyły się trzy łby końskie.
— Czy wszystko w porządku? — odezwał się Fabricyusz, nachylając się do Teodoryka.
— Dotąd wszystko, lecz co noc dzisiejsza kryje w swojem strasznem łonie, o tem wie tylko Dobry Pasterz. Przybywacie w samą porę. Za godzinę, nie bylibyście zastali nikogo w swoim domu. Wozy są już gotowe do drogi.
— Chciałeś uciekać?
— Nie znam liczby wrogów, których ślady niepokoją mnie od kilku dni. Jeśli poganie wezwali pomocy wikaryusza Wedyancyi, sprowadziłbym na waszą głowę sąd króla Arbogasta za opór, stawiany władzy.
Teodoryk mówił głosem przyciszonym, aby żołnierze nie słyszeli jego nowin.
I szeptem odpowiedział mu Fabricyusz:
— Postanowiłeś roztropnie. Wozów nie każ odprzęgać. Wyruszymy zaraz do Wienny, gdzie łatwiej o dobre schowanie, niż w górach.
Oddawszy konia jednemu ze swoich strażników, szedł pieszo obok Teodoryka.
— A ona? — zapytał. — Czy Fausta Auzonia zażądała już sukni katechumenki?
— Nie zażądała i nie zażąda.
— Nie zażąda?
Teodoryk opowiedział wojewodzie wypadki ostatnich tygodni, a kiedy doszedł do groźby Fausty, rzekł: