— Służyłem wam wierniej od najuczciwszego niewolnika, kochałem was szczerzej od najdroższego przyjaciela. Za tę wierność i za tę miłość należy mi się nagroda. Pozwólcie mi umrzeć spokojnie, panie. Nie chcę stanąć przed Dobrym Pasterzem, obarczony klątwą kapłanki.
W ciszy nocnej zapłakał po raz wtóry skowyt psa. I znów wziął go wiatr na swoje skrzydła i rozniósł po skałach i górach.
W sypialni, na niskim stołku, siedziała Fausta z głową, opartą na dłoniach. Naokoło niej krzątały się niewolnice, a ona przypatrywała się ich pośpiechowi tępym wzrokiem zobojętnienia.
Powiedziano jej, że ma być gotową do drogi. Nie pytała, dokąd ją zawiozą, wiedziała bowiem, że czeka ją tylko dalsza niewola. Mówiła jej to zdwojona czujność Teodoryka i większa podejrzliwość służby.
Od owego wieczoru, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę nieznanego śpiewaka, pilnowano każdego jej ruchu z taką troskliwością, że straciła nadzieję wydobycia się z klatki za pomocą przebiegłości niewieściej. Nie wolno jej było przekroczyć granic lasku pomarańczowego, przechadzać się po górach, patrzeć ze skały na morze.
W miarę, jak się ściany jej więzienia zwężały, zaczął ją niepokoić dziwny lęk przed zakrytem jutrem. Doznawała uczucia, jakby się do niej skradało wielkie niebezpieczeństwo. Niewytłómaczona trwoga straszyła jej podrażnioną wyobraźnię przykremi widziadłami. W snach nocnych spadały na nią potworne istoty, ciskały na jej białą suknię błoto
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/161
Ta strona została przepisana.