Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/162

Ta strona została przepisana.

ulicy, chwytały ją w brudne objęcia. Albo siadał na jej piersiach jastrząb Porcyi Julii z oczami Fabricyusza i pił z jej ust rozkosz miłości.
Potworom broniła się; pieszczoty jastrzębia znosiła cierpliwie.
Przebudziwszy się, modliła się do Westy, błagając ją o odjęcie pokusy. Daremnie jednak polecała swoje serce bogini czystości. Samotność, cisza i wiosna podsycały w niej niespopielone jeszcze marzenia dziewicze.
Chociaż wmawiała w siebie nienawiść do swojego uwodziciela, zajmował Fabricyusz coraz większe miejsce w jej myślach.
Na kurytarzu, oddzielającym boczne pokoje od środkowych, rozległy się szybkie kroki. Szept niewolnic ustał.
Fausta podniosła głowę i krew zamieniła się w jej żyłach w ukrop, który zalał jej twarz i szyję.
Służba oddaliła się. Kapłanka rzymska została sama z wrogiem swoich bogów.
Długo patrzyli na siebie. Ona osłupiała, nie wierząc swoim oczom, on smutny.
— Stoi przed tobą nędzarz — zaczął Fabricyusz głosem zdławionym — opuszczony przez Boga i ludzi. Nocą, jak banita, uciekłem z Rzymu, a za mną szła klątwa twojego narodu. Zdeptany wyrzutami sumienia, odwołałem się do mądrości Ambrozyusza, a wielki biskup potępił mnie i upokorzył. Dla ciebie rzuciłem urząd zaszczytny, dopuściłem się zbrodni, zasłużyłem na gniew mojej wiary; dla ciebie wzgardziłem władzą — blaskiem tej ziemi, królestwem niebieskiem — nagrodą lepszych światów. Miłość moja