W jego głosie dyszała tryumfująca namiętność.
Szukał ustami jej ust...
— Bronie będę naszej miłości wszędzie, przed twoim narodem, przed imperatorem, przed Ambrozyuszem.
Imię biskupa ocuciło Faustę. Oderwała głowę od piersi Fabricyusza, otworzyła oczy, odetchnęła głęboko.
— O bogowie Rzymu, o duchy przodków moich! — szepnęła.
Spoglądała ze zgrozą na Fabricyusza, na swoją zmiętą suknię, na starganą tunikę.
Stało się owe nieszczęście, które ją straszyło w snach nocnych. Galilejczyk obejmował kapłankę Westy, a ona poddawała się bez oporu jego pieszczotom.
Zakryła twarz rękami. Suchy, urywany płacz wstrząsał jej ciałem.
— O, Westo! — zawodziła zcicha.
Fabricyusz, nie odgadując przyczyny jej rozpaczy, ranił ją pociechą nierozważną.
— Niech cię kara twoich bogów nie zatrważa — mówił. — Weź na siebie znak krzyża, a zasłoni cię potężna opieka Boga, silniejszego od Jowisza, Marsa i Westy. Nie lękaj się cieni.
Przechylił się do Fausty, chciał ją objąć, lecz ona podniosła się ruchem gwałtownym.
— Dlaczego ty mnie prześladujesz? — zawołała.
Wstyd dziewiczy oddalił ją nagle od tego człowieka, który ją sponiewierał, jak kupioną niewolnicę.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/165
Ta strona została przepisana.