Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Fabricyusz schwycił się za gardło. Dusiła go zapalczywość barbarzyńskiego wielmoża, w którym opór budził dzikość pierwotnego człowieka.
Spojrzał z pod czoła ponuro na Faustę.
Ta słaba niewiasta miałaby być silniejszą, od niego? On zmusi ją do posłuszeństwa i miłości, jak jego ojciec zmusił jego matkę.
Skoczył, rzucił się na Faustę, wydarł jej sztylet, porwał ją na ręce, jak drobną dziecinę i przygarnął do siebie.
— Moją jesteś i moją zostaniesz. Zdobyłem sobie ciebie, nie oddam cię nikomu.
Wybiegł przed dom, oddał Faustę niewolnicom i krzyknął:
— W drogę!
Przywołał do siebie Teodoryka.
— Pojedziesz przy karecie, będziesz pilnował Rzymianki! — rozkazał.
Stary Alleman schylił się do jego kolan.
— Prosiłem was, panie... — odezwał się półgłosem.
— Gdy staniemy w Wiennie, odeślę cię do naszych lasów — odpowiedział Fabricyusz.
Wasze młode ramię zastawi Rzymiankę przed niebezpieczeństwem lepiej od mojego. Klątwa kapłanki odebrałaby mi przytomność. Nie chcę słyszeć po raz wtóry jej groźby okrutnej.
— Nie draźnij mojej niecierpliwości!
Straszną jest dla mnie wasza niecierpliwość, lecz straszniejszym od niej grób przeklęty. I miłosierdzie Dobrego Pasterza nuży się złością ludzką.