Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Prawica Fabricyusza, która spoczywała już na rękojeści miecza, opadła.
— Wysłuchaj mnie, panie — prosił Teodoryk.
— Niech się wola twoja stanie — odpowiedział Fabricyusz. — Weźmiesz pięciu moich strażników i poprowadzisz tabor.
Lasek pomarańczowy zalegały takie ciemności, że nie było widać najbliższego otoczenia.
— Zapalić pochodnie! — zawołał Fabricyusz.
W niepewnym blasku żółtych płomieni, zmieszanych z dymem, miotanych wiatrem, zarysowały się niewyraźne kontury czterech wozów i ciemne sylwetki Allemanów. Wojownicy, przyrośli do grzbietu koni, okryci płaszczami, których kaptury nałożyli na głowy, robili wrażenie istot z innych światów.
Pięciu z nich zajęło z Teodorykiem czoło taboru, reszta otoczyła karetę Fausty. Dwie niewolnice, strzegły kapłanki.
Teodoryk uderzył mieczem o tarcz. Allemanowie ruszyli; wozy posunęły się za nimi wolno, ostrożnie.
W głębokiem milczeniu ciągnął tabor przez dolinę. Żołnierze nie gwarzyli. Słychać było tylko zgrzyt kół, uderzających o kamienie i cichy brzęk broni. Konie podrzucały od czasu do czasu łbami i prychały, jakby je coś straszyło.
Teodoryk, skupiony, wytężał wzrok i słuchał. Zapomniał o swoich niepokojach i przeczuciach. Był wiernym sługą, któremu powierzono bezpieczeństwo pana.
Zbliżał się już do połowy doliny, nie dostrzegłszy nic podejrzanego. Nagle szarpnął konia.