Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Skoczył na ziemię — przyłożył do niej ucho.
— Donieś wojewodzie — rzekł do jednego z Allemanów — że idą na nas zbrojni mężowie.
Kiedy Fabricyusz stanął obok niego, wskazał ręką na wyjście z doliny.
Na tle ciemności nocnych zamigotało mnóstwo ruchliwych światełek.
Fabricyusz kazał zgasić pochodnie.
Z powstrzymanym oddechem, wpatrzeni w płomyki, czekali żołnierze na nieznaną przeszkodę.
Światła szły prosto na willę, rosnąc z każdą chwilą. Widać już było w ich blasku czarną masę, którą poprzedzał wysoki cień. Jakiś jeździec prowadził gromadę pieszych.
Teraz podniósł Fabricyusz do ust róg myśliwski. Zagrały skały i góry, podjęły lasy echo przeciągłe, rozsiewając je daleko wokoło.
Czarna masa zatrzymała się w miejscu.
— Kto ośmiela się zakłócać spokój dziedzictwa wojewody Italii? — zawołał Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej odpowiedział mu ten sam młody głos, który śpiewał hymn do Apolina.
— Konstancyusz Galeryusz przybywa otworzyć więzienie Fausty Auzonii.
— Zdobyty łup oddaje żołnierz tylko zwycięzcy. Przyjdź i odbierz Faustę Auzonię, jeśli ci dni twoje ciążą.
W czarnej masie uczynił się ruch. Piesi otoczyli konnego.
— Jakaś hałastra — szepnął Fabricyusz do Teodoryka.