Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Zadudniła ziemia pod kopytami koni, ciszę nocną rozdarł okrzyk wojenny Allemanów, żelazo uderzyło o żelazo. Po chwili rozbrzmiał szczęk mieczów, spadających na szyszaki i tarcze gladyatorów Galeryusza, rozległy się klątwy mężów, zakwilił plącz niewiast.
— Bij, zabij! — wołał Fabricyusz, który wpadł w sam środek łańcucha.
Zanim się obrońcy Fausty spostrzegli, co się stało, był już uwodziciel ze swoją branką na drugim końcu doliny.
Zatrzymał się, spojrzał po za siebie.
Czy jesteście wszyscy? — zapytał.
— Braknie Teodoryka — odpowiedziano.
— Czy widział kto, jak padł?
— Zabito pod nim konia.
— Nie zostawimy starego żołnierza w ręku nieznanych zbójów — rzekł Fabricyusz. — Dwóch niech pilnuje karety. Reszta za mną!
Popędził z powrotem.
Teodoryk, oparty plecami o drzewo, bronił się z zajadłością dzika, osaczonego w kniei. Ze wszystkich stron spadały na niego krótkie miecze rzymskie, a on odbijał je tarczą, odrzucał długą szablą hiszpańską.
Już mu zwiędłe ramię omdlewało. Rzęsisty pot spływał z jego czoła, krew tryskała z szyi, z boku, z bioder.
W chwili, kiedy Fabricyusz dobiegał do miejsca walki, zachwiał się, osunął się na kolana.
— Teodoryk, Teodoryk! — wołał wojewoda głosem stroskanego przyjaciela. — Idę, idę!...