Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Starzec chciał się dźwignąć... Załamał ręce i runął twarzą na ziemię.
I znów rozbrzmiał szczęk broni, rozległy się klątwy mężów. Gladyatorowie, nie przywykli do niespodzianych napaści, rozpryśli się, jak szkło kruche. Krwawą ścieżką przedarł się Fabricyusz do Teodoryka, podniósł go na konia i zadął w róg, dając znak do odwrotu.
Wkrótce potem toczyła się Julią Augustą ku Zachodowi zamknięta kareta, uwożąca Faustę Auzonię.
Tętent cwałujących koni zagłuszał szum morza, smaganego wichrem południowym. Zmieszane fale wspinały się, przewalały, jak podrażnione olbrzymy. Z dali przypływał głuchy łoskot, groźniejszy od grzmotów.
Z rozwianym włosem, z rozdętemi nozdrzami, leciał Fabricyusz przodem taboru, tuląc w objęciach Teodoryka.
Nie straszyła go przeraźliwa muzyka roznamiętnionych bałwanów. I w nim miotało się, huczało. Wrzawa piekielna mówiła językiem jego duszy starganej.
Utracił wszystko, co miłował na ziemi. Był, jak okręt, który znajdował się w tej chwili na morzu. Zewsząd ogarniały go ciemności zawiedzionych nadziei. Zdawało mu się, że spada w przepaść bez dna, w czarną otchłań wiecznego potępienia.
Nachylił się do Teodoryka.
— Stary, stary, dlaczego mnie opuszczasz? — skarżył się, jak dziecko, płaczące po matce.
Dotknął czołem twarzy sługi i zadrżał.