Twarz Teodoryka była zimna.
Fabricyusz znał bardzo dobrze przykry chłód śmierci.
I po raz pierwszy w życiu ścisnął jego gwałtowne serce żal ludzki. Nieznane oczom barbarzyńskiego wielmoża łzy zwilżyły jego powieki.
— Niech ci ziemia będzie lekką; własnemi rękami uścielę ci łoże ostatnie, wierny sługo, prawy człowieku — mówił zcicha. — Zmiłuj się nad jego duszą, Stwórco świata.
A morze rzucało się coraz gwałtowniej. Bałwany uderzały z taką siłą o brregi[1], iż zdawało się, że skaliste ramy rozsypią się w kawały. Huk spienionych wód wzmagał się, powtarzając się w odstępach coraz mniejszych.
W obliczu rozszalałego żywiołu, z trupem ukochanego sługi przy piersi, pełnej serdecznego bólu, zaczął Fabricyusz rozumieć niemoc śmiertelnika.
— I nad moją grzeszną duszą zmiłuj się, o Chryste, Boże nieszczęśliwych — szeptał.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – brzegi.