Zatrzymawszy się przed podwyższeniem, rozdzielili się na dwie połowy, odsłaniając smukłą postać dwudziestokilkoletniego młodzieńca.
Był to Walentynian.
Imperator zachodniego państwa rzymskiego miał na sobie długą, białą suknię katechumena, a na niej płaszcz szkarłatny, pokryty haftowanemi symbolami prowincyi, podległych jego berłu. Na jego czole błyszczał wieniec, spleciony z drogich kamieni.
Wszedł elastycznym krokiem po stopniach marmurowych, wysłanych perskim kobiercem, spoczął na tronie i podniósł rękę na znak rozpoczętego posłuchania.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę głównych drzwi. Na ustach członków rady cesarskiej i dostojników dworskich zawisł uśmiech złośliwy.
Bo ten, który miał stanąć przed obliczem „boskiego i wiecznego pana”, przychodził po nagrodę, jakiej się nie mógł spodziewać wódz zwycięski. Podburzony przez swoich zauszników, odbierze dziś Walentynian Arbogastowi władzę nad wojskiem i strąci go z wyżyn sławy w proch zapomnienia.
Tak postanowiono na ostatniej radzie konsystorza.
Za chwilę skończy się panowanie dumnego Franka, pryśnie potęga męża, nienawidzonego przez bezpośrednie otoczenie młodego imperatora. Arbogast przestanie istnieć, a z nim razem padną groźby, straszące dworaków od kilku tygodni.
— Przekonasz się wkrótce, kto mocniejszy — mówiły uśmiechy dostojników.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/177
Ta strona została przepisana.