Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Przed progiem ukazał się wywoływacz i rzucił na salę głośne w całem cesarstwie nazwisko.
— Król Arbogast! — zawołał.
W oczach członków konsystorza i dygnitarzów dworskich mignęła radość. Miło jest patrzeć na klęskę nieubłaganego wroga.
Lecz ta radość ustąpiła zdziwieniu, gdy się kotara odsunęła.
Błyszczącym szpalerem „domowników” zbliżał się Arbogast w pełnym rynsztunku bojowym, otoczony swoimi komesami i wojewodami. I naczelny wódz legionów i jego podkomendni mieli na sobie zbroje, a przy boku miecze, chociaż obyczaj nie pozwalał stawać nikomu przed imperatorem w stroju obozowym.
— Zuchwalec! — podawali sobie dygnitarze z ust do ust szeptem.
— Zuchwalec! — pomyślał widocznie i Walentynian, bo zmarszczył brwi i przygryzł wargę.
Wysoka postać Franka rysowała się wyraźnie na tle czerwonej smugi. Szedł wolno z głową podniesioną, ciągnąc za sobą brzęczący łańcuch mężów zbrojnych. Ciężkie kroki żołnierskie rozlegały się głucho w ogromnej sali. Wtórował im cichy szczęk mieczów, które domownicy schylali przed naczelnym wodzem.
Arbogast zatrzymał się przed tronem. Nie zgiął przed imperatorem kolana, nie dotknął czołem stopni podwyższenia, jak nakazywał ceremoniał dworski.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odezwał się chłodno.