Prawica Walentyniana, oparta na poręczy tronu, zaczęła targać złote frendzle. Argobast badał go, żądał, aby się wytłumaczył ze swojego rozporządzenia, zadawał jemu, imperatorowi pytania, a on oddziedziczył po ojcu pychę tyrana, trzymaną tylko na wodzy przez zasady nauki Chrystusowej, której był szczerym wyznawcą.
— Nie jest rzeczą twoją rozstrząsać winy moich komesów — odpowiedział szorstko.
— Winy komesów wojskowych należą przed sąd naczelnego wodza — wtrącił Arbogast.
— Naczelnym wodzem siły zbrojnej był zawsze imperator.
— Naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju.
Na skroniach Walentyniana nabrzmiały żyły.
Już uderzyła gwałtowna krew ojca na mózg syna, a przy tronie nie było nikogo, ktoby ją cofnął słowem rozważnem.
Wyzywające uśmiechy całego otoczenia zachęcały Walentyniana do wykonania zamachu, o którym jego młoda ambicya marzyła oddawna.
Byłże on imperatorem? Siedział wprawdzie na tronie, podpisywał purpurowym atramentem pargaminy urzędowe, widział na sztandarach swój portret, lecz nie on zwyciężał na polach bitew, rozkazywał w obozach, zawierał traktaty pokoju, obsadzał posady wojskowe, rozdawał wieńce zasługi. Prowincyami państwa zachodniego rządził Arbogast, przydany do jego boku przez Teodozyusza.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/180
Ta strona została przepisana.