Stary wódz trzymał ręką żelazną ster Italii, Hiszpanii, Gallii i Brytanii, nie dopuszczając do współudziału „boskiego i wiecznego” pana.
A pierś młodego monarchy rozpierała żadza[1] czynów, sławy. Obrzydła mu purpura bez władzy, korona bez blasku. Nie był on już niedojrzałym chłopcem, za którego miał go Teodozyusz.
Nienawiść dworaków, podsycana zręcznie przez Juliusza i Emilię, padła na grunt przygotowany. Podszepty członków konsystorza i podkomorzych, nieprzychylnych Arbogast owi, przyspieszyły tylko wybuch długo tłumionego gniewu Walentyniana.
— Mówisz, że naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju? — odezwał się Walentynian przez zaciśnięte zęby. — Słusznie mówisz. Wskazujesz mi drogę, którą powinien iść imperator rzymski? Dobrze wskazujesz. Poprowadzę odtąd sam wojsko zachodnich prefektur, jak to czynił kiedyś mój wielki rodzic. Nie jesteś mi już potrzebny. Twoim latom sędziwym czas spocząć po życiu pełnem sławy i zasług. Możesz wrócić do ognisk domowych twojego narodu.
Podniósł się z tronu i podał Arbogastowi pargamin, zaopatrzony dużą, czerwoną pieczęcią.
— Czytaj! — rzekł rozkazująco.
Po ustach dworaków pełzał znów uśmiech tryumfującej złości. Oni wiedzieli, co ten dokument zawierał. Zwalniał on Arbogasta ze wszystkich urzędów, zajmowanych w cesarstwie, pozbawiał go władzy, zaszczytów.
Lecz nagłe pierzchły złe uśmiechy, jak spłoszone węże.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – żądza.