Bo oto stała się rzecz niesłychana.
Arbogast, przebiegłszy oczyma pismo cesarskie, podarł je i cisnął strzępy pargaminu pod nogi Walentyniana.
— Nie ty oddałeś mi rządy prefektur zachodnich i nie ty mi je odbierzesz — rzekł głosem spokojnym.
Stał wyniosły, groźny, z prawicą na mieczu, otoczony swoimi komesami i wojewodami, którzy przysunęli się do niego.
Salę zaległa duszna cisza — zwiastun burzy.
Walentynian patrzał na Arbogasta wzrokiem osłupiałym. Oczy zachodziły mu krwią, wargi posiniały.
— Zuchwały! — krzyknął i wyrwawszy jednemu z „protektorów” miecz, rzucił się na starego wodza.
Zanim jednak zdołał zbiedz ze stopni podwyższenia, utworzył się przed Arbogastem mur z piersi, zakutych w żelazo. Dwoje ramion pochwyciło go i odepchnęło z taką silą, że byłby upadł, gdyby go protektorowie nie byli podtrzymali.
Powtórnie zapanowała w sali cisza, ale teraz była to cisza grobów, przesiąkła trwogą.
W państwie, w którem od kilku wieków rozdawało wojsko wieniec imperatorski, rozkazywał ulubieniec legionów. A nie po stronie Walentyniana stanęli przedstawiciele siły zbrojnej.
Zrozumieli to dworacy, przeto zbielił strach śmiertelny ich twarze i poraził członki.
Odgadł i młody imparator[1], że się tron pod nim zachwiał. Osunął się na krzesło, ozdobione symbo-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – imperator.