lami władzy, spuścił głowę i utkwił tępy wzrok w kobiercu, jakby spoglądał w przepaść otwartą.
W ciszy złowrogiej rozbrzmiał podniesiony głos Arbogasta:
— Imperator Walentynian odbiera mi z dniem dzisiejszym dowództwo nad wojskiem zachodnich prefektur — mówił. — Czy stało się to z waszą wolą, wierni moi towarzysze? Jeżeli przenosicie młodego wodza nad starego, ustąpię bez skargi.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — zawołali komesowie i wojowodowie[1]. — Tylko ty będziesz nas prowadził do chwały i zwycięstwa!
Walentynian pochylił głowę jeszcze niżej. Słyszał nad sobą łopot skrzydeł śmierci. Odpowiedź komesów i wojewodów była dla niego wyrokiem.
— A wy — groził Argobast, zwróciwszy się do otoczenia imperatora — coście dla zaspokojenia swojej zawiści sprowadzili na cesarstwo burzę niespodziewaną, policzcie swoje grzechy, albowiem moja ręka karząca spadnie wkrótce na wasze podłe czerepy.
Rzekłszy to, odszedł szpalerem domowników.
Chyłkiem, pod ścianami, wysuwali się za nim członkowie konsystorza i urzędnicy dworscy.
Przy opuszczonym cesarzu została tylko najbliższa służba, tuląca się z płaczem do stopni tronu.
— Do obozu — rozkazał Arbogast, dosiadając przed pałacem konia. — Frankowie i Allemanowie niech będą gotowi! Każdego ktoby chciał odwodzić wojsko od posłuszeństwa, zarąbać bez sądu. Setni-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wojewodowie.