tak zatopiony w myślach, ze[1] nie słyszał zbliżających się kroków.
Rikomer przypadł do niego, pochylił się nad nim i odezwał się głosem zdyszanym:
— Uciekaj! uciekaj natychmiast!
Fabricyusz odjął ręce od twarzy. Głęboki smutek wyzierał z jego oczu, podkrążonych sinemi obwódkami.
Przetarł palcami powieki i odetchnął głęboko.
— Uciekam od kilku tygodni — rzekł głosem zmęczonym. — Sądziłem, że mogę wypocząć pod twoją opieką.
— I mnie i tobie, nam wszystkim grozi wielkie niebezpieczeństwo... Arbogast znieważył przed godziną imperatora... komesowie i wojewodowie stanęli jawnie, przed całym dworem, po jego stronie... w mieście popłoch... tuby i rogi trąbią na trwogę... żołnierz gromadzi się w obozie... Walentynian stracił przytomność... opuścili go doradcy i zausznicy... Uciekaj... dziś, jutro obwoła wojsko Arbogasta imperatorem... Nie zwlekaj... Nie masz ani jednej nocy do stracenia... Juliusz i Galeryusz jadą do obozu...
Słowa Rikomera mieszały się, bezładne, poplątane. Mimo to pochwycił Fabricyusz ich treść, brzemienną w skutki nieprzewidziane.
Zerwał się z ławy i zawołał:
— Trzeba bronić imperatora! Z jego osobą zespoliły się nadzieje naszej świętej wiary.
— Zapóźno! — odpowiedział Rikomer. — Arbogast stoi przed bramami miasta z całą siłą zbrojną, z Frankami i Allemanami. I znaczna część legionów Gallii znajduje się w jego obozie. Zniewaga jest tak
- ↑ Błąd w druku; powinno być – że.