ciężka, iż zmyć może ją tylko krew imperatora lub króla. Ty wiesz równie dobrze, jak ja, kto wygra tę grę niebezpieczną.
Opowiadał zajście w pałacu cesarskim, podnosząc jego grozę klątwami, rzucanemi na Arbogasta.
Zbyt dobrze znał Fabricyusz miłość wojska do starego wodza, aby się mógł łudzić zwycięstwem Walentyniana. I on pamiętał gwałtowną śmierć Gracyana i klęskę Maksymusa. Ludzie jego czasu nie przebaczali potężnym wrogom. Na trupach pokonanych współzawodników wznosił się tron Cezarów. Obficie sączyła z jego purpury krew zdeptanych uzurpatorów. Od lat stu panował ten, kto nie znał litości. Własnego syna i własną żonę skazał Konstantyn na śmierć, prawie całą rodzinę cesarską wymordował Konstancyusz; Walentynian I i Walens szaleli, jak dzikie bestye, nawet Teodozyusz mścił się okrutnie. Jedyny Julian Apostata spoglądał z pobłażliwym uśmiechem filozofa, który się niczemu nie dziwi, na złość i głupstwo ludzkie.
— Za późno... — rzekł Fabricyusz głosem zdławionym. — Tylko Bóg ocali Walentyniana dla naszej świętej wiary.
W morzu wojska rzymskiego był on tylko jedną falą, którąby inne zalały, gdyby się miotała nieposłuszna. Nie mógł opuszczonemu imperatorowi pomódz. Nie miał pod ręką ani jednej kohorty.
— Uciekaj, uciekaj natychmiast! — prosił Rikomer. — Strasznie pastwiłby się nad tobą gniew Arbogasta. Ukryj się tymczasem w górach iberyjskich. Może burza przeminie tak szybko, jak przyszła. Ku-
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/190
Ta strona została przepisana.