Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/191

Ta strona została przepisana.

ryer Walentyniana odjechał już do Konstantynopola. Teodozyusz nie pozwoli na tryumf bałwochwalców.
Zwrócił ucho w stronę miasta i nasłuchiwał.
— Czy słyszysz? — mówił.
Zdaleka, ponad ogrodami i willami, nadpływały dźwięki rogów. Trębacze Arbogasta alarmowali już przedmieścia.
— Mógłby cię kto poznać, wydać w ręce króla. Blady strach tchórzów będzie się starał pozyskać łaskę nowego władcy podłością. Nie zwlekaj! — nalegał Rikomer.
Ale Fabricyusz odparł:
— Zostaw mnie samego. Chcę się rozmówić z moim Bogiem.
— Z Bogiem rozmówisz się w drodze...
— Uczyń, o co proszę...
Kiedy się Rikomer oddalił, padł Fabricyusz na kolana, wyciągnął ręce do nieba i modlił się z głębi duszy zrozpaczonej:
— Boże nowych ludów, coś opromienił słońcem Swojej dobroci głuche lasy barbarzyńców — zmiłuj się nad nami! Boże wydziedziczonych, coś posadził na tronie cesarstwa rzymskiego potomków niewolników — zmiłuj się nad nami! Boże wzgardzonych i odepchniętych, coś powołał do praw obywatelskich wszystkie narody — zmiłuj się nad nami! Nie dopuść, by duma Arbogasta cofnęła dzieło mądrości Twojej, obróciła w niwecz owoce krwawego trudu trzech wieków. Zmiłuj się nad nami, albowiem jesteś wszechmocny!