kiemi sokami, chociaż śmierć rozpościerała już nad Wienną swoje czarne skrzydła.
Fabricyusz dziwił się słońcu, że świeciło, promienne, gorejące. Męczył go widok blasków i żywych barw wiosny. Pragnał[1] ciemności nocy pochmurnej, by mógł zostać sam ze swoim smutkiem.
Był teraz prawdziwym banitą, pozbawionym prawa do oddychania powietrzem wielu krajów. Z upadkiem Walentyniana zamkną się dla niego najdalsze zakątki prefektur zachodnich. Gdziekolwiekby się schronił, wszędzie wytropią go wywiadowcy Eugeniusza, gdy tego Arbogast zażądał.
Wszystkie nadzieje swoje oparł na przyjaźni, jaka go łączyła z młodym imperatorem. Jechał do Wienny z zamiarem przebłagania Walentyniana i przejednania za jego pomocą Ambrozyusza. „Boski pan,” który nienawidził tak samo, jak on, Rzymian dawnego obyczaju, przebaczy mu czyny nierozważne i przywróci go do łaski.
Lecz łaska Walentyniana przestała być źródłem szczęścia dla jego poddanych.
Teraz został Fabricyuszowi tylko Bóg, ostatnia ucieczka rozbitków, odtrąconych przez ludzi.
Bóg?...
I Dobry Pasterz odepchnął go od Swojego łona litościwego. Mówił mu Rikomer, że z Medyolanu nadeszła już do biskupa Wienny wiadomość o jego nieposłuszeństwie. Gdyby się ośmielił zbliżyć do domu Bożego, nie wpuściliby go odźwierni nawet do przedsionka.
Fabricyusz rzucił się twarzą na ziemię. Czuł się mniejszym od najdrobniejszego robaczka, uboż-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Pragnął.