Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Ale posłowie wracali z chmurą troski na czołach. Daremna była ich wymowa i prośby daremne.
Komesów i wojewodów Arbogasta nie łączyła żadna nić serdeczna z Walentynianem. Nie on znosił razem z nimi głód, pragnienie i wszelki trud wojny, nie jego głos zagrzewał ich w boju do męstwa i dziękował im po odniesionem zwycięstwie.
Cóż ich mógł obchodzić syn Panończyka, którego legiony wschodnie wyniosły na tron w chwili, kiedy godniejsi od niego mężowie wzgardzili koroną? Walentynian nie miał po za sobą nawet tradycyi starego rodu rzymskiego. Był on w cesarstwie tak samo „nowym człowiekiem,” jak oni.
Obojętnie przyjmowali panowie frankońscy, allemańscy i gallijscy hojne obietnice posłów, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że każdy imperator głaskał dopóty przedstawicielów siły zbrojnej, dopóki się ich obawiał, a potem mścił się okrutnie za strach i obrażoną miłość własną.
Nic zresztą więcej nad to, co posiadali od naczelnego wodza, nie mógł im uczynić Walentynian. Oni służyli cesarstwu dla dostojeństw i pieniędzy, zaś Arbogast nie skąpił ani pierwszych ani drugich. Najważniejsze posady wojskowe obsadził swoimi przyjaciółmi, cały zdobyty łup oddawał żołnierzowi, dostrzegał i wynagradzał bez zawiści każdą zasługę. Żyjąc tak samo skromnie, ubogo, jak Marek Aureliusz i Julian Apostata, lekceważył złoto, zadawalniając się sławą. Jego znana powszechnie uczciwość była dla najemników cesarstwa rzymskiego