— Wiarę chrześciańską przyjąłem w Konstantynopolu.
— W Konstantynopolu wyznają wszyscy zabobon galilejski z obawy przed Teodozyuszem. Nie trudno będzie ci wrócić do wiary przodków. Nie opieraj się, Eugeniuszu.
— Nie opieraj się! — wtórowali Arbogastowi jego podkomendni, pobrząkując mieczami.
Eugeniusz widział naokoło siebie groźne twarze i słyszał szczęk broni. U wyjścia namiotu stał Bauto, zagradzając mu drogę.
— Miejcie litość nademną — błagał jeszcze. — Tylu innych przyodzieje bez trwogi purpurę monarszą. Dlaczego pragniecie koniecznie mojej zguby? Służyłem wam wiernie.
Lecz już zarzucił mu Bauto na ramiona płaszcz szkarłatny, zaś Arbogast wcisnął mu na głowę lśniący wieniec.
Był rzymskim imperatorem.
Zawstydzony, przypatrywał się Juliusz tej scenie gorszącej.
Koronę „świętego, wiecznego” Rzymu rozdawali barbarzyńcy, pomiatając nią, jak sprzętem bez wartości. Każdy waleczny Frank, Alleman, Got, Wandal mógł posadzić na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów, pierwszego z brzegu pionka, który mu był potrzebny do jego celów, a potomkowie zwycięzców świata nie posiadali już środków do oparcia się jego samowoli. Ich zniewieściałe ręce oddały od lat stu miecz najemnikom.
Arbogast, umieściwszy Eugeniusza na swojem krześle, wyrzekł:
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/203
Ta strona została przepisana.