— Bądź pozdrowiony! — krzyczał razem z innymi Eugeniusz, który zdjął wieniec i płaszcz szkarłatny, aby odwrócić od siebie uwagę żołnierza.
Rikomer, korzystając z zamieszania, jakie powstało w obozie, wymknął się niepostrzeżony z tłumu, dosiadł konia i puścił się ku Rodanowi.
Przedmieścia były już zajęte przez wojsko Arbogasta. Ostatnie szeregi namiotów dotykały prawie lasku akacyowego. Kiedy się Rikomer zbliżył do swojej willi, spostrzegł przed bramą wysoką postać męską.
— Szalony! — mruknął, oglądając się niespokojnie po za siebie.
Lękał się niepotrzebnie, wrzawa bowiem, która przelewała się ciągle nad miastem, wymiotła z ulicy wszelkie żywe stworzenie. Nawet psy schroniły się pod dach ludzki.
— Cofnij się, nierozważny! — wołał Rikomer zdaleka.
Jakby nie słyszał przestrogi setnika, nie ruszył się Fabricyusz.
— Co znaczy ta wrzawa? — zapytał.
Wskazał ręką na olbrzymią białą wstęgę namiotów.
— Ta wrzawa jest pieśnią pogrzebową opiekuna naszej wiary — mówił Rikomer. — Walentynian zamordowany... Arbogast ogłosił imperatorem swojego sługę, patrycyusza Eugeniusza.
— Zamordowany?...
W głosie Fabricyusza płakała szczera skarga.