Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/213

Ta strona została przepisana.

Zamiast pozyskać jej miłość dobrocią, pastwił się nad nią z bezwzględnością pana, który karze krnąbrną niewolnicę. A przecież nie była Fausta jego sprzętem kupionym; on nie posiadał do niej żadnego prawa.
Zbliżył się do ubogiego łoża, zgiął kolana i wy rzekł głosem pokornym:
— Odpuść mi, abym mógł pamięć twoją błogosławić.
Na policzki Fausty wystąpił blady rumieniec.
— Zdejm z mojego sumienia twój gniew sprawiedliwy, albowiem krzywda twoja przygniata mnie ciężarem grzechu śmiertelnego — prosił Fabricyusz. — Szatan, wróg cnoty, zakradł się do mojego serca i rozniecił w niem pożądliwości nieczyste. Byłem, jako obłąkany, któremu straszna niemoc porwała nić myśli, jako ślepy, który nie widzi drogi prostej.
Fausta otworzyła oczy zdziwione.
A Fabricyusz mówił:
— Znieważyłem cię, sponiewierałem, zawiniłem przeciw tobie, lecz nie złość prowadziła moje czyny występne. Kochałem cię nad cnotę, nad obowiązek, nad prochy rodzicielów, nad Chrystusa nawet i wierzyłem, że zdobędę twoje serce wytrwałością. Odpuść mi, albowiem wiele przebacza się temu, kto gorąco miłował.
Fausta milczała. Tak niespodziewanie przyszła na nią prośba Fabricyusza, iż nie ufała jej. Wszakże jeszcze przedwczoraj groził jej ten sam człowiek gwałtem.
Wojewoda, odgadłszy przyczynę milczenia, błagał: