Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Przyćmione światło latarni padało na ostro zarysowany profil jej twarzy, opromienionej blaskiem natchnienia.
Najlżejszy szept nie poruszał jej ust rozchylonych.
Skupiona, oderwana od ziemi dziękowała bogom Rzymu niemą, modlitwą za klęskę Galilejczyków.
Po jakimś czasie zaczęły jej powieki drgać. Na długich rzęsach błysnęła łza. Za pierwszą ukazała się druga, trzecia, dziesiąta... coraz szybciej napływały do oczu... i płacz serdeczny wstrząsnął piersią Fausty.
Ale ten płacz nie bolał. Jego źródłem była radość patryotki.
Z żalem spoglądał Fabricyusz na Faustę. Jej płacz serdeczny obrażał jego żarliwość chrześciańską, przypominał mu bowiem, że jego miłość grzeszyła bez żadnego skutku. Daremnie zabił Simonidesa i zeszedł ze stanowiska, na którem powinien był wytrwać do końca, daremnie ściągnął na siebie klątwę Kościoła. Wybrana przez niego kobieta została nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co on kochał i uwielbiał. Jego wysiłki nie odmieniły jej serca, nie usunęły przepaści, jaka go od niej dzieliła.
Jeszcze przed kilku dniami byłaby radość Fausty podrażniła w nim barbarzyńcę, dziś jednakże przyjął ją ze spokojem pokutnika, który uważa każdy ból za karę zasłużoną. Opuścił Chrystusa dla swoich pożądliwości, zapomniał o obowiązkach wyznawcy przeto cierpi słusznie...
Gwałtowny zrazu płacz Fausty słabł, łkania stawały się rzadsze, cichsze, podobne do kwileń