dziecka, pierś podnosiła się równiej, łzy zasychały na powiekach.
Serce patryotki rzymskiej, zaskoczone nagłem, niespodziewanem szczęściem, utuliło się, wyczerpane niezwykłym wybuchem radości.
Złożywszy głowę na poduszkach, oddychała Fausta ciężko, jak człowiek, znużony szybkim biegiem.
Teraz odezwał się Fabricyusz:
— Odpuść mi, albowiem chwile moje są policzone w granicach państwa, w którem rozkazuje Arbogast.
Fausta milczała, chwytając ustami powietrze.
— Jeżeli mi nie odpuścisz, odtrąci mnie Bóg dobroci od swojego łona i nie znajdę spokoju na całej ziemi. Bądź patrycyuszką i przebacz nieszczęśliwemu — prosił Fabricyusz.
— Odpuszczam ci — wyrzekła Fausta głosem bezdźwięcznym.
Fabricyusz chciał pochwycić jej rękę, lecz ona cofnęła ją szybko.
— Jestem znów kapłanką Westy — mówiła. — Szanuj moją godność.
Twarz jej przybrała twardy wyraz powagi, który nie zachęcał do poufałości.
Fabricyusz drgnął. Błyskawica gniewu zaświeciła w jego czarnych źrenicach. Pochylił się nad westalką, jakby się chciał na nią rzucić... Trwało to jednak tylko sekundę.
Chrześcianin przemógł w nim barbarzyńcę.
Dźwignął się z kolan i rzekł:
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/217
Ta strona została przepisana.