Zatrzymał się, czekając, czy się Fausta nie odezwie, a gdy ona nie odwróciła nawet twarzy od ściany, mówił dalej:
— Pokuta, którą na mnie świątobliwy biskup nałożył, nie zgasi w mojej piersi żarów miłości, nie zatrze w sercu twojego obrazu. Przypomnij sobie, Fausto, moją wierną miłość, gdy wojna zdejmie z ciebie okowy ślubów kapłańskich.
Fausta poruszyła się na poduszkach.
— Bo jak dzieci nieopatrzne, cieszą się nieprzyjaciele Kościoła ze śmierci Walentyniana. Wrzawa ich bezmyślnej radości płynie już ku Wschodowi, a tam, na dalekich krańcach państwa, w grodzie Konstantyna czuwa mąż potężnego ramienia i wzroku orlego. Wielki Teodozyusz, wybraniec prawdziwego Boga, usłyszy wkrótce tę wrzawę i podniesie miecz, nie otarty jeszcze z krwi Maksymusa. Śmierć Walentyniana przyspieszy tylko cios ostatni, który wisi oddawna nad niedobitkami pogaństwa. Bez celu nie rozpiął Bóg tysięcy męczenników na krzyżu, nie rzucał ich głodnym bestyom na pastwę, nie piętnował najlepszych z pomiędzy śmiertelników znakiem hańby. Z cierpienia szlachetnych wykwita zawsze szczęście potomnych. Runą wasze świątynie, spłowieją tradycye, śluby stracą moc, prawa staną się cieniem, niestrasznym dla najsłabszych.
Kiedy to mówił, wyprostował się Fabricyusz. W jego oczach migotał ten sam dziwny płomień, który zasmucił kiedyś w Rzymie Juliusza.
I Fausta słuchała bez przyjemności wróżby chrześcianina. Odwróciwszy się od ściany, patrzała na niego z wyrzutem.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/219
Ta strona została przepisana.