Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Nie widział, że Fausta wyciągnęła za nim ręce, jak do błogosławieństwa.
— Dajcie temu gwałtownemu sercu spokój, o bogowie! — modliła się — a mnie moc ducha pierwszych pretorów Rzymu.
W godzinę potem wychodził z willi Rikomera starzec z długą, siwą brodą, ubrany w ciemne suknie ubogiego plebeja. Głowę zasłonił kapturem płóciennego płaszcza; w lewej ręce niósł zawiniątko, w prawej gruby kij, okuty w żelazo.
Szedł wolno, zgarbiony, powłócząc nogami. Lecz gdy minął ostatnie domy przedmieścia, wyprostował się i zmierzał szybko ku Rodanowi.
Na brzegu rzeki pochylił się znów i zbliżył się do człowieka, który leżał na piasku pod deską, podpartą drągiem.
— Czy to wasza łódka? — zapytał, wskazując na wydrążony pień, przywiązany wikliną do kołka.
Rybak, ogromny drab, zmierzył go z podełba od stóp do głowy.
— A czyjaby? — odrzekł niedbale.
— Do chciałem was prosić, żebyście mnie przewieźli na drugą stronę.
— Czy to nie ma mostu w Wiennie? Każdego dziada będę przewoził...
— Ale mnie przewieziesz natychmiast, jeżeli nie chcesz, żeby szczupaki Rodanu miały dziś z twojego cielska wieczerzę obfitą — wyrzekł „dziad” rozkazująco.

Pochwycił draba za kark i podniół[1] go z ziemi.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podniósł.