Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/223

Ta strona została przepisana.

cyach sam konie. Z Arelate pojechał wprost na Aquae Sextiae do Forum Julii, zostawiając Massylię na boku.
Piątego dnia nad ranem mijał już góry, za któremi kryła się jego willa. Spojrzał na skałę, westchnął i ruszył dalej.
Na Wschodzie, tam, gdzie się morze Śródziemne łączyło z niebem, rozlała się smuga pomarańczowa, obwiedziona rąbkiem fioletowym. Różowy odblask padał na spokojne fale, które szły z cichym szmerem ku brzegom południowym.
Wokoło budził się dzień. Z chat wychodzili rybacy, mewy zrywały się z głośnym krzykiem z gniazd, niższe pasma Alp witały uroczystym szmerem jodeł i dębów słońce wschodzące.
Wolno wysuwała się ze smugi pomarańczowej kula ognista. W miarę, jak się wznosiła, zapalała się na bezmiernych wodach droga płomienna, rysująca się szerokim pasem na tle białawego morza.
Tym szlakiem płomiennym szły stroskane myśli Fabricyusza aż do gór albańskich, z poza których wychylała się w tej samej chwili ta sama kula ognista.
Wróciż on jeszcze do słynnego grodu, co wykołysał tysiące bohaterów i matron i panował światu przez długi szereg wieków, przyświecając mu cnotami obywatelskiemi, ucząc niesfornych barbarzyńców poszanowania prawa, porządku i karności? — pytała tęsknota Fabricyusza. — Ujrzą-li jego oczy jeszcze ową dumną Rzymiankę, co odtrąciła go od siebie, jak niewolnika, silniejszego od jego miłości?