Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/224

Ta strona została przepisana.

Słońce, odbiwszy się od horyzontu, posuwało się szybko ku środkowi nieba. Otaczała je ogromna, złota aureola, a w tej powodzi blasków, zalewających cala ziemię, traciła kula barwę ognistą. Razem z nią żółkł szlak płomienny.
Wzrok Fabricyusza błądził po modrych falach, na których migotały miliony błysków, jak gdyby pogański Helios rozrzucił na ich powierzchni nieprzebrane skarby drogich kamieni.
Wspaniały ogromem swoim i czysty dziewiczością przyrody krajobraz rozłożył się u stóp Fabricyusza. Tak nieskalane były ramy bezmiernych wód, iż zdawało się, że nie ma w nich miejsca dla złości i smutku.
Ale Fabricyusz nie witał blasków dziennych z radością. Noc mieszkała w jego sercu i ciemności nocnych pragnął naokoło siebie.
Naciągnął kaptur na oczy.
— Jedź, jedź! — rozkazał woźnicy.
Złota aureola topniała, świetlany szlak zacierał się, słońce stawało się coraz mniejsze i bielsze. Nad Julią Augusta brzęczała już wrzawa zwykłych zabiegów ludzkich.
Poczta zbliżała się do Albigaunum, kiedy głośne wołanie przebudziło Fabricyusza z zadumy.
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwego biskupa!
Z miasta wychodziły trzy wozy, poprzedzone przez konnych laufrów. Wojewoda poznał zdaleka w środkowym Ambrozyusza i przypomniał sobie, że chrzest Walentyniana był naznaczony na koniec maja. Biskup jechał do Wienny, aby dopełnić świętego obrządku.