Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/236

Ta strona została przepisana.

dzielam wasze obawy. Naród, dla którego dzieła wojny stały się obce, będzie potrzebował dłuższego czasu, zanim przywyknie znów do trudów obozowych, lecz przywyknąć musi, jeżeli nie chce płakać wkrótce na ruinach swoich ołtarzów. Bo nie łudźmy się, ojcowie. Nie idzie już dziś wcale o tego lub owego imperatora, o to, czy w zachodnich prefekturach będzie rozkazywał Arbogast, Eugeniusz, Teodozyusz, albo inny ulubieniec wojska. Gdyby Teodozyusz był tylko mężem siostry Walentyniana, nie narażałby się po raz wtóry na walkę z niebezpiecznym współzawodnikiem. Zna on zbyt dobrze orle oko Arbogasta i karność jego legionów, by miał liczyć na łatwe zwycięstwo. Wie on, iż jego Gotowie nie sprostają złączonej sile Gallów, Franków i Allemanów. Ale Teodozyusz wmówił w siebie, że demon galilejski, którego zazdrość wydziedziczonych naszego prawodawstwa nazwała bogiem, wybrał jego za narzędzie swoich zamiarów. Mieni się on być posłannikiem boga lepszego, potężniejszego od Jowisza, wykonawcą woli Krestosa, budowniczym jakichś nowych czasów, przeto nie powstrzyma jego nienawiści ani sława Arbogasta, ani waleczność legionów zachodnich prefektur. Spoczynku nie zażyje ten zaciekły Galilejczyk dopóty, dopóki nie zburzy naszych świątyń, albo nie legnie sam na polu krwawem.
— Niech jego ciało rozniosą po śmierci kruki, aby nie znalazł spokoju pod ziemią! — zawołał Galeryusz.
— Niech się tak stanie! — wyrzekł Symmachus.