Od śmierci Walentyniana minęły dwa lata.
W granicach cesarstwa rzymskiego panowała taka cisza, jak gdyby cala[1] ludzkość cywilizowana powstrzymała oddech, czekając z bijącem sercem na rozwiązanie strasznej tragedyi. Zamknęły się teatry, amfiteatry i cyrki, zamilkły kłótliwe mównice retorów greckich i dyakonów chrześciańskich, spoczęły w skrzyniach narzędzia muzyczne. Urzędy zawiesiły swoje czynności, handel zapomniał o darach Złotego Cielca, rolnik nie cieszył się żniwem.
Bo z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, z Gallii, Rzymu i Tracyi, ciągnęły olbrzymie wojska ku Alpom Julijskim, a nad temi wojskami unosiło się zakryte jutro, znane tylko Bogu. Arbogast prowadził całą siłę zbrojną Hiszpanii, Gallii i Brytanii, Flawianus szedł na czele dzieci Italii, Teodozyusz zbliżał się z nieprzejrzanym tłumem Gotów Alanów, Hunów, Iberów, Greków i Saracenów.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – cała.