Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Dnia piętnastego czerwca modlił się cały Rzym pogański w swoich świątyniach. Setki białych jałowic legły pod nożami ofiarników, wszystkie kadzidła, jakie tylko handlarze zdążyli dostarczyć, spalili kapłani na ołtarzach.
Zwyczajem wodzów dawnego, pobożnego Rzymu, spędził Flawianus noc pod gołem niebem. Śledził lot ptaków, wpatrywał się w chmury, wsłuchiwał się w szmery przyrody. Ale bogowie nie odpowiadali na jego prośbę gorącą znakami wyraźnemi.
Nie dostrzegł nic takiego, z czegoby mógł wysnuć wróżbę pomyślną.
I milczały także trzewia, które wydobył własną ręką z nieskalanej najmniejszą plamką jałowicy. Nawet wieszczkowie nie umieli z nich nic wyczytać.
Zrazu chciał Flawianus cofnąć rozkaz wymarszu; zważywszy jednak, że jego wahanie oddziałałoby niekorzystnie na wojsko, zamknął troskę w sobie i udał się z twarzą pogodną do obozu za bramę Nomentańską, gdzie czekały na wodza legiony Italii, gotowe do drogi.
Tłumy starców niewiast i dzieci cisnęły się do wojowników, niosąc im ostatnie pożegnanie. Ojcowie zagrzewali synów do męstwa, żony mężów, narzeczone narzeczonych.
— Wracajcie szczęśliwie... niech was bogowie prowadzą... nie zapominajcie o nas... — wołano wesoło, jak gdyby żołnierze wychodzili na krótkie ćwiczenia.
Płomień zapału, podtrzymywany od lat dwóch przez patryotów, ogarnął wszystkie serca rzymskie