Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/248

Ta strona została przepisana.

i przesłonił im śmierć — bliźnią siostrę wojny. Tak pewni byli poganie zwycięstwa, iż lekceważyli trudy, jakie prowadzą do chwały.
Trzy czwarte zresztą siły zbrojnej Italii nie mogły mieć wyobrażenia o grozie krwawej rozprawy, nie brały bowiem nigdy udziału w walce mężów, a nieświadomość niebezpieczeństwa czyni nawet tchórza odważnym. Byli to ochotnicy, zebrani z różnych stanów, nie obyci ze służbą wojskową. Ciążył im szyszak żelazny, uciskała ich zbroja, męczyła duża tarcz. Przeto dano im napierśniki skórzane, lekkie miecze i małe, okrągłe puklerze.
Na czele takiego oddziału, przebranego dopiero od miesiąca w strój żołnierski, stał Konstancyusz Galeryusz. Sformował go, wyposażył i szedł z nim sam na plac boju.
— Jeżeli twoje myśli życzliwe pójdą za mną, uwierzę, iż wrócę szczęśliwie do domu — mówił do Porcyi Julii.
— Ty wiesz, że nie pożądałam nigdy twojego nieszczęścia — odpowiedziała dziewczyna, spuszczając oczy.
— I niewolnika żałowałoby twoje dobre serce, gdyby Parki przecięły nagle pasmo jego życia. Nie o taką pamięć proszę. Pozwól mi pocieszać się w chwili ciężkiej nadzieją twojej miłości. Może oglądają cię moje oczy po raz ostatni...
— Wracaj szczęśliwie — przerwała mu Porcya szybko, pobladłszy. — Będę się modliła do Marsa, aby cię tarczą swoją zastawiał.
Konstancyusz ujął ręce Porcyi.