Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Będę walczył z twoje i moje ognisko, za nasze ognisko — rzekł uradowany — będę...
Wtem odezwały się rogi. Prefekt obozu wzywał wojsko do szeregów.
— Niech błyskawice Jowisza oświecają, twoją drogę — mówiła Porcya.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości? — zapytał Konstancyusz.
— Rany, odniesione w obronie ojczyzny, czynią męża droższym sercu Rzymianki.
Po raz wtóry rozległ się sygnał.
— Gotowi, gotowi! — wołali żołnierze.
— Nie zapominaj o mnie — prosił Konstancyusz.
Przycisnął ręce Porcyi do ust, objął serdecznie Juliusza i dosiadł konia.
Rogi zabrzmiały po raz trzeci; pierwsze oddziały jazdy regularnej wychodziły już z głównej bramy obozu.
Teraz dopiero zwilżyły się oczy niewiast. Żony rzucały się na szyje mężów, dzieci czepiały się kolan ojców.
— Niech wam bogowie... Wracajcie... O, Marsie... Jowiszu... — płakały kobiety.
Kiedy się czoło wojska ukazało na ulicach miasta, powitała je burza oklasków. Ramię przy ramieniu, tłoczył się tłum na chodnikach wzdłuż domów, strojnych w wieńce z liści dębowych.
Żołnierz i koń, podnieceni, upojeni wrzawą radosną, podnosili głowy, dumni, pewni swojej siły.
— Do Konstantynopola! — huczał lud rzymski.
— Do Konstantynopola! — odpowiadało wojsko.