— Przywieźcie nam głowę Teodozyusza!
— Przywieziemy, przywieziemy!
I nie było w tej chwili pomiędzy poganami nikogo, ktoby wątpił o zwycięstwie starych bogów. Już dawno nie widział Rzym tyle mężów zbrojnych.
Ciągnęła za jazdą część piechoty regularnej, procarze i łucznicy, kopijnicy i szermierze. Szły legiony ochotnicze, poprzedzone sztandarami swoich prowincyi; postępowały z tyłu maszyny polowe i oblężnicze: żółwie i tarany, kosy, wilki, kusze większe i mniejsze, osły i niedźwiadki.
A tak wesoło, tak raźno, z takim ogniem w oczach opuszczały dzieci Italii „świętą, wieczną” stolicę, iż zdawało się, że wracają w tryumfie z wyprawy zwycięskiej.
— Nic nie oprze się naszemu męstwu — przechwalały się ich butne ruchy i wyzywające spojrzenia.
— Nic nie oprze się ich potędze — potwierdzały szczęśliwe uśmiechy ludu rzymskiego.
Pięćdziesiąt legionów prowadził Flawianus do boju.
Nie były to wprawdzie legiony rzeczypospolitej i pierwszego cesarstwa, liczące po kilkanaście tysięcy głów — ciała ogromne, zakute w żelazo, pozornie ociężałe, a w istocie zwinne, lekkie, zaopatrzone we wszystko, czego się wojna domagała. Ten sam strach imperatorów samowładnych, który odłączał władzę wojskową od cywilnej, odebrał im jazdę, odciął skrzydła, rozbił je na drobne oddziały i rozrzucił po miastach, aby słynnym wodzom i ambitnym na-
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/250
Ta strona została przepisana.