Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/251

Ta strona została przepisana.

miestnikom utrudnić możność szybkiego nagromadzenia większych sił zbrojnych.
Legion nie przewyższał w czwartem stuleciu tysiąca mieczów, a mimo to posuwał się w marszu znacznie wolniej od dawniejszego, ruchy jego bowiem krępował tabor, nieznany twórcom wielkości Rzymu.
Zgnuśniały żołnierz nie dźwigał już sam żywności, siekier, kotłów, motyk i pocisków. Sakwy i węzełki, broń nawet cięższą wiozły za nim muły i konie — namioty ustawiała za niego służba — obozy obwarowywali rzemieślnicy. Dłuższy od właściwego wojska ogon: niewolników, przekupniów, praczek, szynkarek, wlókł się za każdym legionem.
Z Rzymu wychodziło zaledwo pięćdziesiąt tysięcy żołnierzów, a pochód robił wrażenie, jak gdyby połowa Italii ciągnęła naprzeciw Teodozyuszowi.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy ostatnio legiony regularne, tworzące tylną straż, opuszczały miasto.
Dzień był skwarny. Najlżejszy powiew nic chłodził żołnierza, z którego czoła spływał pot obfity.
Dopóki na wojsko patrzyły z obu stron drogi Flamińskiej wille przedmieścia, tak samo strojne i hałaśliwe, jak domy stolicy, dopóty posuwały się dzieci Italii bez komendy w porządku. Głównie ochotnicy nie zmieniali postawy zuchowatej.
Lecz gdy się mieszkania ludzkie stały rzadsze i zabrakło oczu ciekawych, wówczas zaczęły się odzywać nawoływania trybunów i setników.