niskiego wzrostu, z płaskiemi piersiami, z ramionami bez muskułów, posuwali się już na piątej mili zgięci, oddychając z trudem coraz większym. Którzy chcieli iść do Konstantynopola, ustawali przed pierwszą stacyą pocztową.
Nawoływania dowódców działały tylko na krótko.
Świeży żołnierz, zawstydzony, starał się postępować w porządku, niedołęstwo jednak cielesne było mocniejsze od jego dobrych chęci.
— Wody!
— Duszę się!
— Słońce nas zabije! — zaczęto wołać.
Cale oddziały ochotnicze zatrzymywały się, rozprzęgając łańcuch.
Trybunowie grozili karą, setnicy klęli.
— Nie jesteśmy najemnikami... nie nam grozić kijem — odpowiadał ochotnik.
Pomruk niezadowolenia posuwał się w górę, ku przedniej straży, gdzie Flawianus, otoczony chorążymi i trębaczami, jechał na karym koniu w pełnej zbroi wodza dawnego Rzymu. Nie zdjął srebrnego szyszaka, nie rozpiął złoconego napierśnika. Chociaż i po jego twarzy spływał pot rzęsisty, nie było na nim widać znużenia. Służąc w młodości pod sztandarami Juliana Apostaty, nauczył się znosić niewygody wojny.
Odgadłszy, co się za nim dzieje, popędził galopem wzdłuż gromad ochotniczych.
Tam, gdzie się szeregi rozluźniły, przystawał i wolał:
— Rzym patrzy na was, towarzysze!
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/253
Ta strona została przepisana.